sobota, 15 września 2012

Interpretacepcja, czyli “Mistrz świata. Szkice o twórczości Marcina Świetlickiego”




Interpretacja krytyki szkiców o poezji

Zacznijmy od tego, że większość rzeczy, które są i były powiedziane o Świetlickim i jego poezji można znaleźć w tej książce. W zasadzie zastanawiałem się, czy w ogóle warto pisać recenzję książki zawierającej krytyczne szkice o poezji, ale niech tam. Więc proszę: książkę najchętniej podzieliłbym na trzy części: poezja, poeta a poezja i poeta. Jako że Świetlicki jako poeta ma tendencje autotematyczne, większa część książki skupia się jednak na poecie: jego uwagach o śmierci, uczuciach, stanach emocjonalnych, relacjach z kobietami, poglądów politycznych. Osobiście dla mnie najbardziej interesującą częścią książki był artykuł pani Anity Drzewieckiej-Widman o naśladowcach i akolitach Świetlickiego. Miałem okazję zapoznać się z twórczością Perkowskiego i Kapeli, a także spojrzeć na Świetlickiego-poetę cudzymi oczami, a mogę powiedzieć, że ten widok mnie nie zawiódł. 








Krytyka bez krytyki

Większość piszących w tej książce wypowiada się (jakżeby inaczej!) pozytywnie o Świetlickim i jego twórczości. W zasadzie rozumiem, że biorąc do ręki książkę zatytułowaną “mistrz świata” nie mam co się spodziewać żadnej negatywnej opinii, ale myśląc zgodnie z duchem przekory tak bliskiej Świetlickiemu  oczekiwałem bardziej zróżnicowanych artykułów. Oczywiście, nie chciałbym, żeby po otwarciu książki wypłynęły z niej hektolitry nienawiści, po prostu przydałby się jakiś bilans opinii pozytywnych z negatywnymi. Tylko wtedy trzeba by tytuł zmienić, niestety.


To czego tu brakuje?

W zasadzie zadałbym to pytanie nieco inaczej: czego jest tutaj za dużo? A na to pytanie można o wiele łatwiej odpowiedzieć. Zdaję sobie sprawę, że trudno zabrać się za analizę poezji autotematycznej bez analizy poety, ale zdarzył się ciąg artykułów powtarzających tę samą tezę: Świetlicki to upiór z “Dziadów” Mickiewicza. A to rzecz, którą wystarczy przeczytać raz. Bardzo brakowało mi analizy wpływu, jaki Świetlicki wywarł na polskiej poezji, analizy polemiki lirycznej i nawiązań do innych pisarzy - o ile o Mickiewiczu i Miłoszu tekstu jest sporo, to o współczesnych młodych autorach i ich polemice ze Świetlickim poza artykułem pani Drzewieckiej-Widman nie miałem okazji nigdzie przeczytać. Kudos, pani Anito.


To czytać, nie czytać?

Co tu dużo mówić - ci, co Świetlickiego znają i kochają, książkę szybko przeczytają. Nie ma lepszej książki dla tych, którzy mają ochotę bliżej się zapoznać z jego poezją i z nim jako poetą. Reszcie powiedziałbym: czytajcie, jeśli chcecie, a jak nieprzysiadalni do poezji jesteście, to, cytując Świetlickiego, spierdalać. I tyle.

poniedziałek, 10 września 2012

Nanoboty we flakach z olejem, czyli “Następcy” Edwarda M. Lernera


Tu będzie trzeba trochę wstępu

A zatem, hem, hem. Książkę dostałem niedawno, jako nagrodę za opowiadanie, więc pomyślałem sobie: a przeczytam. Obejrzałem sobie okładkę, która, jak sami widzicie, ma tyle wspólnego z nanobotami, ile taniec brzucha pod prysznicem ze wspinaczką wysokogórską. Zajrzałem jeszcze na tył, gdzie znajdował się tekst zachęcający do przeczytania rzeczonego dzieła. Według niego trzymałem w ręku Thriller technologiczny utrzymany w duchu Michaela Crichtona! (entuzjastyczny wykrzyknik był obowiązkowy). Pomyślałem sobie: łał, kim jest Michael Crichton? 


Miłe złego początki

Zaczęło się całkiem, całkiem. Oto Brent, który ma na sobie nowoczesny skafander zawierający nanoboty z programem leczenia na wypadek uszkodzenia ciała. Brent jest sprzedawcą i ma na sobie ów kostium do celów prezentacji potencjalnym klientom - w końcu pierwszym logicznym ruchem firmy będącej w posiadaniu supernowoczesnej technologii jest wynajęcie akwizytora, który będzie chodził od domu do domu. Jako jedyny przeżywa wybuch spowodowany przez dwóch meneli "pożyczających" sobie benzynę (tak, to jest fabuła książki). Dzięki nanobotom panoszącym się teraz w jego ciele Brent wraca do zdrowia, ma facet szczęście. Czytelnik już nie za bardzo.

Nagła utrata pędu

Ta książka to doskonały materiał na 30-40 stronicowe opowiadanie. Początek jest dynamiczny, zdawało mi się, że nawet jest szansa na ciekawe zawiązanie akcji, jednak później wygląda to tak, jakby autor miał z góry założony limit znaków, do którego musiał dopisać co nieco, więc zaczął opisywać te same wydarzenia z różnych perspektyw. Na jedno wydarzenie w książce przypadają średnio trzy perspektywy: Brenta, jego przyjaciółki i nanobotów. Ja się pytam, czy czytelnik naprawdę musi znać przemyślenia kobiety chowającej się w komórce na miotły (może mamy nanoboty, ale przecież podłogę wciąż czyścimy miotłami, nie?) podczas walk między "zainfekowanymi" a policją? Nie mam oczywiście nic przeciwko kobietom przebywającym w komórkach na miotły, o ile przebywają tam z własnej, nieprzymuszonej woli, ale moim skromnym zdaniem to była przesada. Nie wspominając już o fakcie, że fabuła jest, cóż, co najmniej przewidywalna, a autor ma irytującą manierę polegającą na traktowaniu czytelnika jak kompletnego idiotę niezdolnego domyślić się najprostszych rzeczy i tłumaczy, co, jak i dlaczego się stanie (z obowiązkowych trzech perspektyw, oczywiście).


SF: nowa nadzieja

I byłoby to całkiem niezłe, gdyby stało się coś przeciwnego niż zapowiadał, wynagrodziłoby to trudy wytrwałym czytelnikom. Ale, niestety, tak się nie dzieje. Mamy tu więcej przewidywalności na centymetr kwadratowy książki niż w esencji przewidywalności sprzedawanej na zlotach fanów RPG ich fikcyjnym postaciom. Jak możemy się domyślić, żadna z dwóch wymienionych powyżej rzeczy nie będzie działać w rzeczywistości. A jednak, gdy skończyłem tę książkę, byłem pełen nadziei. Bo jeśli komuś udało się wydać taki gniot, to myślę, że może mi też się kiedyś uda. A to jest myśl, z którą miło skończyć lekturę. Bez tej myśli również było miło ją skończyć.


Czytać, nie czytać?

Osobom, które lubią czytać w komnacie westchnień popularnie zwaną ubikacją polecam tę książkę jak tylko przeczytają już wszystkie etykiety środków czystości i są bardzo zdesperowane. Wszystkim innym: nie dotykać nawet przepychaczem do kibla przez brudną, podartą szmatę (weźcie czystą, jest bardziej higieniczna). No chyba, że akurat siedzicie na tronie oświecenia i skończył się papier...


Karaluch chwiejący drabiną ewolucji, czyli “The roaches have no king” D.E. Weissa


Szmer szarych odnóży
Kiedy do mieszkania wprowadza się Ruth, Ira odnawia kuchnię, by mogła czuć się jak w domu. Ruth staje się przez to głównym zagrożeniem dla kolonii karaluchów, dotąd spokojnie żyjącej pod kuchennymi meblami. Główny bohater, karaluch imieniem Numbers (które to imię zapożyczył od biblijnej Księgi Liczb, w której się wychował) postanawia przywrócić ład i porządek w mieszkaniu na karaluszą modłę i rozbić ten niebezpieczny dla kolonii związek poprzez próbę wyswatania Iry z sąsiadką mieszkającą naprzeciwko.


  
Chwila, co?
Pomysł na osadzenie karalucha w roli głównego bohatera przypomina trochę “Metamorfozy” Franza Kafki. Napis na okładce stwierdza, że Kafka kochałby tę książkę, choć osobiście wątpię, by chciał brać z nią ślub. No cóż, trzeba przyznać - przypomina to “Metamorfozy”, z jedną drobną różnicą - na fabularnej drodze nie spotkamy żadnej istotnej przemiany fizycznej, za to będzie całkiem sporo psychicznych. Wychodzi na to, że z perspektywy karaluchów ludzie zawsze będą tacy sami - proste, łatwe do zmanipulowania istoty.



Sugestywność, milordzie.
Opisy w tej książce dotykają takiej ilości tematów-tabu i jednocześnie są tak sugestywne, że niejednokrotnie przerywałem lekturę na jakiś czas. Książka wymaga wysokiego poziomu odporności psychicznej czytelnika, najlepiej, by rzeczona odporność była zapożyczona od weterana z Wietnamu, którego ulubioną rozrywką są negocjacje z terrorystami. Jednak trzeba przyznać - karaluchów można się bać, można pałać do nich nienawiścią, jednak przez ten kawałek słowa pisanego Weiss przywrócił im godność w literaturze. Głównie za sprawą języka.


Ach, ten język...
No właśnie - mimo, że książkę wydano w 1994 roku, do tej pory nie doczekała się tłumaczenia na język polski, dlatego jedyną możliwością czytelniczą (z tego, co wiem) jest zapoznanie się z nią w oryginale. A języka używana przez Weissa trudna języka jest, słownik niejednokrotnie ratował mi tyłek usłużnie podając tłumaczenia wyrazów. Potem było już z górki - musiałem tylko sprawdzić, co to polskie słowo znaczy po polsku.


To czytać, nie czytać?
Gdybym mógł grzmieć, zagrzmiałbym: CZYTAĆ! Lecz grzmieć nie mogę, zatem mówię: czytać! Książka może i dostarcza wrażeń estetycznych rodem z 4chana i innych dziwnych zakątków Internetu, ale robi to w wyrafinowany sposób, nakładając cylinder i monokl na słowa, które raczej się z wyrafinowaniem nie kojarzą. I uśmiechając się usłużnie, odpala im cygaro.


sobota, 1 września 2012

Lobotomia osobowości, czyli “Upiorny Jaś i biblia snów” Sylvii Plath


Przynieście mi głowę Sylvii Plath!

Tak można by krzyknąć w dowolnej bibliotece i właśnie tę książkę powinno się wtedy otrzymać do rąk własnych. Ten zbiorek opowiadań, po raz pierwszy wydany w oryginale w 1977 roku umożliwia czytelnikowi chirurgiczne rozkrojenie osobowości autorki i wybrania sobie co smaczniejszych kąsków. Można grzebać do woli, tekstu jest sporo i wystarczy dla wszystkich, brać, ile dusza zapragnie.


A zapragnie.

Każde opowiadanie dotyka innej sfery osobowości, więc treść jest bardzo zróżnicowana, przy czym - to trzeba powiedzieć koniecznie - mimo tego, że bohaterka każdego opowiadania jest jednocześnie narratorką, w żadnym wypadku nie mamy do czynienia z przypadkiem bezczelnej autotematyczności. Przed nami przejdzie parada składająca się z lęku, niezgody na konwenanse, pustki, depresji, nieuchronności, fascynacji, strachu przed zmianą, marzeń... Długo by wymieniać. Mimo pozornie depresyjnej tematyki sama książka nie sprowadza czytelnika gdzieś do ciemnych lochów depresji (tam i tak znajduje się już z reguły dział księgowości). Autorka rozsądnie dawkuje absurd, mistrzowsko miesza go z oniryzmem, dodaje szczyptę zaskakujących opisów, a wszystko przepuszcza przez filtr samej siebie, unikając nachalnej autotematyczności. Osobiście podszedłem do tego tomiku jak do wielkiej bombonierki pełnej czekoladek z rumem. Krótko mówiąc, powolutku, bo się natrzaskasz.



Trzaski i zgrzyty w tłumaczeniu

Jestem ciekawy, na ile treść książki została zmieniona przez tłumaczenie na język polski (ale jestem leniwy, więc nie będę teraz czytał oryginału). Za to na tytuł samego zbiorku chciałbym nieco popsioczyć. Proszę bardzo: Johnny Panic and the Bible of Dreams staje się nagle Upiornym Jasiem i Biblią snów. Traci na tym głównie pierwsze - tytułowe zresztą - opowiadanie, wolałbym poznać Jasia Panikę lub Jasia Lęk, mimo wszystko.



 Mając w rękach głowę, otwieram usta i sprawdzam język

Nie byłbym sobą, gdybym nie poświęcił przynajmniej jednej sekcji językowi w książce. Co tu dużo mówić, panie, bogactwo! Opisy bazują na rozbudowanych metaforach, zaskakujących porównaniach i składaniu słów w sposób, z którym nie miałem jeszcze okazji się zetknąć. Przykłady:


Metafory
bezbrzeżny rezerwuar nocy 
mistyczny, podczerwony żar wygniecionych tabliczek mnożenia


Porównania
Jej twarz, masywna jak u wołu 
Pusty jak kościół w poniedziałek

Inne
Zarodkowy buntownik 
Gotyckie melanże żwiru 
Odbywa się wiersz 
Jej babciowata twarz promieniowała ku nam

Słowa, słowa, słowa
Natknąłem się na kilka naprawdę ciekawych słów w tekście:
frymuśny 
organdyna 
szwoleżerka 
pytlować 
melanż (nie w znaczeniu gwarowym)
Nieco słowotwórstwa, które przykuło moją uwagę:
śniarz 
uśmierzacz 
przestrzenić się

To czytać, nie czytać?
Dziękuję, poproszę jeszcze kawałek z płata czołowego. Nie polecam, będzie dzięki temu więcej dla mnie. Kelner, zdejmijcie tę pozycję z menu, biorę wszystko. Czytać. Upiorny Jaś jest, mimo swojego imienia, bardzo przyzwoity i warto go poznać.

A może już go znacie?

Molekularne piwo dla filozofa Zen, czyli "Maksym i Fiodor" Władimira Szynkariowa.


Kiedy filozofię Zen zmiesza się z dużą ilością rosyjskiego alkoholu destylowanego na domowy sposób, dostaje się "Maksyma i Fiodora" Władimira Szynkariowa. Oto grupka sympatycznych rosyjskich pijaków inteligentnych na opak, pakująca się w różne tarapaty. Brzmi znajomo, komuś się nagle przypomniał polski pisarz zwany Pilipiukiem? Powiedziałbym, że to coś podobnego, tylko że innego.


Japońskie pudełko formy w dobrej formie
Nawet o dziele literackim nie można wydawać sądów na podstawie zawartych w nim słów, cytując Szynkariowa. Paradoksy przewijają się przez tekst w zdumiewającym tempie, a fabuła co chwilę wskakuje w inną formę, zaczynamy od aforyzmów, by po chwili przeczytać haiku na transporter opancerzony, dramat i scenariusz niekolorowego filmu niemego, poskakać dalej po formach i skończyć na dzienniku jednego z bohaterów. Przy okazji, wspominałem, że całość jest ułożona achronologicznie? Trzymając tę książkę, miałem wrażenie, że to małe, japońskie pudełko, które po wykonaniu określonej sekwencji ruchów otworzy się przed czytelnikiem.


"Życie (picie) według Zen"
Oto Maksym, krzewiciel buddyzmu zen spod płota, dumnie dzierżący w ręce butelkę wódki i tłumaczący filozofię swoim uczniom od butelki:

Pewnego razu Maksym spytał, w czym, zdaniem Piotra, zawiera się sens zen.

- Zen - powiedział Piotr, który lubił porównania subtelne, lecz niedalekie - to sztuka nalać dwie pełne szklanki wódki z jednej ćwiarteczki.
- Z pustej - dorzucił Wasyl.
Maksym przeniósł wzrok na Fiodora.
- I wódki nie wypić - rzekł Fiodor.
Maksym z zadowoleniem kiwnął głową, powiedziawszy:
- I do szklanek nie nalać.

Takie ciągłe wykrzywianie filozofii zen (ale czy na pewno wykrzywianie, czy tylko nieortodoksyjne podejście do niej?) strasznie mnie bawiło, ale też zmuszało do zastanowienia. Maksym jest postacią komiczną i tragiczną jednocześnie, niesamowicie inteligentną i bezdennie głupią jednostką, pijakiem o trzeźwym osądzie rzeczywistości. Jego towarzysz Fiodor i uczniowie Piotr i Wasyl mimo niesamowitych możliwości przyjęcia w siebie dowolnej ilości wódki pozostają jego godnymi kompanami - do rozmowy i do kieliszka. Czytając, musiałem cały czas zestawiać obraz pijaczka spod płotu z geniuszem, łączyć potencjalne przeciwieństwa w jedną całość.


To czytać, nie czytać?
Zalecam i polecam, popijając z durszlaka domowy samogon. Książka jest wielowarstwowa, z każdym kolejnym spotkaniem z Maksymem odkrywałem coś nowego. Trochę absurdu, ciągłe przekraczanie formy i treść, która zmusza do myślenia - czego chcieć więcej? Według Szynkariowa - zapewne jeszcze buteleczki.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Staronowopolska fantastyka naukowa, czyli "Trzecie stadium ewolucji" Janusza Szablickiego




Bez przywiązania
Książkę zakupiłem w antykwariacie za zawrotną sumę trzech złotych groszy dziewięćdziesiąt. Nie porwała mnie fabuła opowiadań. Nie przywiązałem się do żadnego z bohaterów stworzonych przez autora. Okładka, jak na wydanie peerelowskie, całkiem, całkiem, ale bez ciepłych emocji. Więc po co ja piszę o takiej książce? Fantastyka naukowa po staronowopolsku
Odpowiedź jest prosta - moją uwagę przykuł język, jakim posługuje się autor. Otóż trzymałem w ręce jedyny znany mi przykład fantastyki naukowej napisany językiem wyjętym z lat dwudziestych poprzedniego wieku. Książka, w której "magnetorygle" występują obok "rozchełstanej kurty piżamy" zasługuje na uwagę za sam język, którym była napisana. Mało tego - sam język używany przez autora jest językiem wysokim, sam pisarz nie bał się ani terminów technicznych, jak "czasze kondensatorów elektrycznych", ani słownictwa z tzw. "wyższej półki", jak np. frenetyczne. Cóż mogę więcej powiedzieć? Neologizmy, neologizmy, starologizmy Lata siedemdziesiąte to czas, gdy język angielski nie miał jeszcze tak silnego wpływu na polszczyznę jak w dniu dzisiejszym. Brak terminów, luka, którą obecnie wypełniły w języku polskim zapożyczenia, wymuszała użycie neologizmów. Oczywiście, w latach siedemdziesiątych mieliśmy już przecież telefony, ale co powiecie na audyfon? Mieliśmy też helikoptery, a jak podoba się wam autopter? A może coś w rodzaju unowocześnionego motoroweru, zwanego biopedem? Co myślicie o zastąpieniu słowa "dyktafon" "mnemotronem"? Ale widać już wpływ języka angielskiego, chociażby w słowach "holoman" i "superścisły". Książka zmusiła mnie do zastanowienia się, jak nazywalibyśmy rzeczy codziennego użytku, takie jak chociażby mikser, gdybyśmy spróbowali słowotwórstwa. Może poszlibyśmy za przykładem Chorwatów, którzy za odpowiednik naszego "samolotu" (mimo, że to akurat polski neologizm, coś, co samo lata) mają "zrakoplov" (zrak-powietrze, ploviti - żeglować, pływać) i wyszedł im "powietrzopław"? Słowa, słowa, słowa Autor uznaje słowa dziś uznawane za anachronizmy za jak najbardziej normalne i aktualne. Fakt, książka była wydana w 1979 roku, ale naprawdę nie wydaje mi się, by język literacki mógł się tak zmienić w tak krótkim czasie. Notoryczne (choć urocze) używanie słowa "żywo" zamiast "bardzo", "zydla" w miejscu dzisiejszego "taboretu, krzesła", wyrażenia jak "znakomita większość" i "takie indywiduum" dopełniają obrazu języka użytego w książce. Zagadka na koniec, sam muszę sprawdzić znaczenie tego słowa. Czym jest "stadło"? Kontekst: "W stadle Melindy i Jana od dawna nie działo się najlepiej". Wielki miks (mieszanka) Co więc powstanie, gdy wymieszamy te wszystkie trzy aspekty języka, neologizmy, anachronizmy, dosypiemy język literacki i doprawimy naukowymi terminami? Mniej więcej coś takiego:

Obydwa biopedy sczepione ze sobą jakby w śmiertelnych zapasach chyżo przesuwały się w poprzek magistrali, po coraz to odleglejszych pasmach, zagarniając za sobą coraz to nowe pojazdy. (...) Poprawiłem (...) opaskę nawigacyjną (...). Nadal jednak byłem lekko oszołomiony, jazda ma była nad wyraz niepewna(...)
To czytać, nie czytać?
Polecam - koneserom niestandardowego stylu w książkach. Polecam ciekawym. Polecam lingwistom. Zaiste, twa matrona czytałaby książkę tą, gdyby akurat czajnika nie obgryzała. Dziękuję, dobranoc. Tfu. Podzięki składam, nocy dobrej życzę.

Ewolucja diabła w oparach absurdu, czyli "Powrót Wolanda albo nowa diaboliada" Witalija Ruczinskiego




A co by było, gdyby? 

Dawno temu w Moskwie, za czasów Bułhakowa, pojawił się Woland ze swoją świtą. Co mogłoby się zdarzyć, gdyby powrócił w nieco bliższych nam czasach - początków przemian w systemie komunistycznym?

W oparach absurdu

Wrażenie, jakie wywarła na mnie książka Witalija Ruczinskiego można porównać z wrażeniem, które wywołałyby dwa geriatryczne żółwie grające katanami w ping-ponga na korcie US Open. Absurd momentami wycieka spomiędzy stronic, by przyjąć formę młotka i silnie uderzyć czytelnika w potylicę. Widoczne są wpływy zachodniej literatury i kinematografii, niektóre zdania wywołały we mnie wrażenie, że czytam książkę Terry’ego Pratchetta, a królicza część fabuły nasuwa skojarzenia z twórczością brytyjskiej grupy komików, szczególnie z filmem Monty Python i święty Graal.





W cieniu Bułhakowa

Absurd w każdej formie zawsze witam chlebem, solą i gumowymi kaczuszkami. Ale (uwaga: tautologiczny kasztan!) zawsze musi być jakieś ale. Oczywiście, znalazło się i w tym wypadku. Z reguły bezpośrednie zwracanie się do czytelnika uważam za niepotrzebne i irytujące. Owszem, bywają wyjątki, jednak w tym wypadku ten problem miał jeszcze dodatkowy wymiar: autor  postanowił poprowadzić mnie za rączkę przez większość odwołań do Bułhakowa, a umówmy się: raczej nikt nie sięgnie po kontynuację Mistrza i Małgorzaty nie przeczytawszy najpierw, uwaga, Mistrza i Małgorzaty, prawda? Zdziwił mnie też sposób przekształcania utworu Michaiła Bułhakowa, szczególnie jego bohaterów. Nie mówię, że jest źle - jest inaczej.

Diabeł w bardzo ludzkiej skórze

Czytając, nie mogłem się powstrzymać od nieustannego porównywania fabuły i bohaterów do tych z Mistrza i Małgorzaty. Niby ci sami, a jednak inni, mogłoby się zdawać, że przemijający czas w jakiś sposób odcisnął swoje piętno na Wolandzie i jego świcie. Zginęła gdzieś nieprzenikniona aura, którą roztaczał wokół siebie Woland, aura tajemniczości i pewności siebie. Rzeczy, których domyślaliśmy się u Bułhakowa, u Ruczinskiego są powiedziane wprost. Wolandowi zdarza się też mylić, bywa mu zimno i może stracić panowanie nad sobą. Diabeł stał się bardzo ludzki. Powiem wprost - to czego brakuje Wolandowi Ruczinskiego, to klasa. To ten trudny do zdefiniowania aspekt Wolanda sprawiał, że stawał się intrygujący jako postać w Mistrzu i Małgorzacie, że można go było polubić. Jego świta również uległa czasowi. Czy jest to zły diabeł? Nie sądzę; to raczej diabeł naszych czasów.

Czytać, nie czytać?

Wielbicielom Mistrza i Małgorzaty powiem: jeśli oczekujecie tego samego, co dostaliście od Bułhakowa, to nie dostaniecie tego w tej książce. Co do nie-wielbicieli Mistrza i Małgorzaty, najpierw przeczytajcie Bułhakowa ponownie, a potem przemyślcie w kącie swoje zachowanie. A potem, jeśli chcecie, zabierzcie się za Ruczinskiego. Nie mogę wypowiedzieć się w kategoriach “dobre, niedobre”. Ruczinski otwarcie przyznaje w tekście, że wie, że to, co napisał, na zawsze pozostanie w cieniu Mistrza i Małgorzaty. Podobnie jego bohater - Jakuszkin - nigdy nie będzie Mistrzem, co zgodnie stwierdza Woland ze świtą. Krótko mówiąc: inne czasy, inny diabeł.